Historia mojej mamy...
Długo biłam się z
myślami czy opisać historie walki z nowotworem mojej mamy.
W końcu
doszłam do wniosku, że blog ma coraz więcej czytelników, a więc
istnieje szansa, że moje słowa dotrą do odpowiednich oczu i w
jakiś sposób pomogą osobie chorej lub jej rodzinie.
Diagnoza...
Mama zachorowała 4 lata
temu, dostała krwotoku w pracy, poszła do lekarza. Wyrok brzmiał
„Nowotwór Szyjki macicy, stadium nieoperacyjne”. Mama uwierzyła
lekarzom, że będzie leczona. Były dobre rokowania, przygotowywała
się do przyjęcia na oddział onkologiczny, terminy, badania,
wyniki... Upłynęło 4,5 miesiąca, obiecali pełne leczenie 28
lamp, radioterapia. Tydzień przed wyznaczonym terminem, zadzwoniła
do mnie pani doktor z informacją, że mama nie kwalifikuje się do
pełnego leczenia, gdyż kolejne badanie (PET) wykazało przerzuty do
węzłów chłonnych miednicy i do płuc. Zaproponowała 5 lamp,
tylko na szyjkę macicy i leczenie paliatywne. To było jak wyrok.
Płakałam w pracy, przecież to tak jak naturalna eutanazja, tylko
bez zastrzyku... Myślałam jak powiedzieć mamie, że odebrano jej
nadzieję. Naprzeciw mnie siedziała klientka. Może to nie było
profesjonale, ale łzy leciały mi strumieniami, nie zważałam na to
i to był cud... Ta klientka, powiedziała abym się nie martwiła,
że ona również chorowała z tym, że bez przerzutów i kuzynka
pielęgniarka, sprowadzała dla niej Amigdalinę (B17) z Meksyku.
Nadzieja umiera ostatnia...
Tonący brzytwy się
chwyta, ja chwyciłabym się wszystkiego, by uratować moją
rodzicielkę. Zaczęłam przeglądać internet, natrafiłam na
mnóstwo artykułów, książek dotyczących terapii metabolicznej,
terapii Gersona i wiele podobnych. Zamówiłam książki. Kolejny
krok to rozmowa z moim mężem... Czasem myślę, że czytamy sobie w
myślach... Oczywiście bez dwóch zdań, wspierał mnie. Po
przeczytaniu wszystkiego, znalazłam człowieka, który sprowadzał
Amigdalinę, trochę bałam się stosować ją na własną rękę, (a
musicie wiedzieć, iż żaden lekarz oficjalnie nie przyzna się do
pomocy przy stosowaniu metod niekonwencjonalnych) zapytałam czy zna
jakiegoś lekarza, który mógłby nam pomóc, znał, podał numer).
Po rozmowie i zgodzie mamy, udałam się z mężem na spotkanie z
doktorem, spotkaliśmy się w przytulnym zajeździe. Za wskazówki
wziął 200zł., to niewiele za to co dla nas uczynił. Po
przeczytaniu dokumentacji medycznej od razu powiedział, że mamy
rokowania są bardzo kiepskie, a szanse na pełne wyzdrowienie
znikome. Byłam przygotowana, zadawałam odpowiednie pytania, mąż
zapisywał całą terapię w zeszycie. Od razu wiedzieliśmy, że
terapia jest bardzo droga, obowiązuje zasada wszystko albo nic.
Jeżeli istniał chociaż cień szansy na uratowanie życia mojej
mamy, to warto było podjąć walkę. Bałam się tak jak nigdy
przedtem, bałam się, że zabraknie środków na leczenie (moja mama
otrzymywała najniższą krajową, a potem tylko 600zł., byliśmy
zdani tylko na siebie) że, nie podołamy. Najgorsze co może być
dla chorego to utrata nadziei, mama powiedziała kiedyś słowa,
które pamiętam do dzisiaj „Człowiek chory, byłby w stanie zjeść
reklamówkę byle tylko przeżyć”. Więc jak własna córka
mogłaby postawić na niej krzyżyk? Patrzeć spokojnie jak umiera...
Nie mogłam spać, cierpiałam na silne bóle żołądka, płakałam.
Andrzej mnie wspierał, tulił, pocieszał, sam stracił ojca, który
również chorował na raka, a nie chciał podjąć się leczenia.
Przy mamie udawałam silną, mówiłam jej damy
radę, opowiadałam historie wyleczonych osób, oj jaką ja byłam
dobrą aktorką. A ciągle towarzyszył mi strach, że to wszystko
na nic. W życiu stoczyłam wiele walk, ta była najtrudniejsza.
Wszystko zostało ustalone, mamę zabraliśmy do siebie, zamówiliśmy
wszystkie leki, inhalator, przyrząd do lewatywy, maszynkę do soków,
mnóstwo warzyw, owoców. Mama wróciła z szpitala, gdzie spędziła
5 dni (radioterapia szyjki macicy) i zaczęliśmy terapię przed
Świętami Bożego Narodzenia. Z obawy, że to ostatnie wspólne
święta zjechała się znaczna część rodziny. To był koszmar,
mama już przechodziła początek terapii. Po wyjeździe rodziny
ruszyła cała machina. Hydrokolonoterapia, później lewatywy 3 razy
dziennie (z wody i kawy parzonej przygotowałam mamie, dzięki
odpowiedniemu przyrządzie, mama w spokoju mogła robić je sobie
sama), sokoterapia 8-10 soków dziennie, odpowiednia dieta przez
pierwsze 3 tygodnie bezmięsna, zero cukru i soli, zresztą masę
zakazów... Cała lista tabletek podawana kilka razy dziennie, 2
zastrzyki dziennie Amigdaliny, podawane domięśniowo (tym zajmował
się Andrzej, miał doświadczenie, dawał zastrzyki babci i tacie, a
pierwszy zastrzyk podał nasz doktorek) inhalację i ruch. Ja byłam
jak straszna szefowa, kontrolowałam, dawkowałam leki, sprawdzałam
i zmuszałam mamę do wypicia kolejnego soku, zrobienia kolejnej
lewatywy, wyjścia z domu, wyjazdu. Nie oszczędzałam jej. Raz
złapałam ją jak próbowała zjeść chleb ze smalcem... Może to
straszne, ale weszłam jej na ambicję, powiedziałam, że kończymy
terapię i oddamy leki tym co naprawdę chcą żyć i zapytałam czy
zdaję sobie sprawę, że terapia kosztuje miesięcznie więcej niż
nasze dochody razem wzięte, mało tego zadzwoniłam do siostry, by
jej nagadała, do cioci, która codziennie rozmawiała z mamą przez
telefon i tak podtrzymywała ją na duchu. Wiem, to było okropne,
ale zadziałało, ciocia zadzwoniła, siostra i mamie zrobiło się
głupio. Od tego momentu, już bardziej się starała. Po miesiącu,
pierwsze badania, sukces guz z szyjki macicy znikł w płucach się
zmniejszył (było 5 małych guzków) i węzłach chłonnych również.
Uwierzyliśmy... Dostaliśmy promyczek nadziei.
Krok
do tyłu...
Pani doktor
zaproponowała chemię, ja byłam przeciwna, ale mama chciała, więc
to była jej decyzja. Po pierwsze zepsuła się krew, po drugie
dostała wstrząsu w trakcie podawania, dostała tylko 3 razy.
Później karmiliśmy mamę wątróbką, poiliśmy czerwonym winem.
Nasz doktorek mówił, by tylko nie dopuścić do transfuzji krwi, by
rak nie odżył, nie dopuściliśmy. Chemia zepsuła wszystko! Przede wszystkim nastąpiła progresja, guzki w płucach się
powiększyły (w trakcie stosowania Chemii, nie mogliśmy podawać
naszej terapii). W końcu mama pozwoliła się przekonać, że chemia
to całe zło i stosowaliśmy terapię nadal, robiliśmy prywatnie
badania TK i inne, bo wszystko nie przysługiwało mamie. Kolejne
kilka miesięcy terapii, bez leczenia onkologicznego skutkowało
sukcesem, guz w szyjce macicy się nie pojawił, w węzłach
chłonnych miednicy została maleńka kropeczka i jeden niewielki
guzek w płucach. To był nasz mały sukces, światełko w tunelu.
Przed wyznaczoną wizytą w poradni onkologicznej zrobiliśmy mamie
prywatnie TK w Krakowie. Na wszelki wypadek wzięłam wyniki badania
ze sobą. Pani doktor zbadała mamę i oznajmiła nam pełna
uśmiechu, że jest bardzo dobrze, że została mała kropeczka w
płucach z którą sobie bez problemu poradzimy, zgodziła się, że
chemia dla mamy jest już niewskazana i cud, zaproponowała nam Cyber
Knife. Nagle mama nadawała się do normalnego leczenia. Trochę
zrobiło się łyso lekarce, gdy wyciągnęłam z torebki płytę z
badaniem i udowodniłam, że się myli, że w węzłach chłonnych,
też jeszcze coś zostało. Była zła jak osa, okrzyczała mnie, że
powinnam uprzedzić ją przed badaniem... A ja to zrobiłam celowo...
Chciałam poznać jej wersję.
Lekarka
z piekła rodem...
Możecie wierzyć lub nie,
ale dopóki nie miałam styczności z onkologią, to wydawało mi
się, że pacjentów z tak śmiertelną chorobą traktuje się z
delikatnością. Niestety w teorii, niekoniecznie w praktyce.
Najgorsze są te kolejki i całodzienne czekanie, wiadomo lekarze na
to nie mają wpływu. Pani doktor od początku była nieuprzejma, jak
zapytałam ją na oddziale jak tam leczenie, stała naprzeciw mnie i
bawiła się telefonem, zapytała co od niej chcę, bo ją tam nie
ma. Powiedziałam jak to, przecież stoi pani naprzeciw mnie. Wtedy
zrozumiałam, że o pacjenta onkologicznego musi walczyć rodzina. To
było jeszcze przed super wynikami. Po płytce, gdy zobaczyła, że
musi się z nami liczyć i dobrych wynikach, okazało się, że
potrafi się uśmiechać, była bardzo uprzejma, od ordynatora
zbierała gratulacje. Jak jej mówiłam, że ten cud to nie tylko jej
zasługa, ale też nasza terapia, mówiła, że ją to nic nie
obchodzi, ona nie chce nic o tym słyszeć. Nieraz zastanawiałam się
skąd u niej taki brak empatii, (bo podobno jest dobrą lekarką) czy
spowodowało to, że za dużo straciła pacjentów i dlatego do tych
paliatywnych się nie przywiązuje czy opryskliwość to tylko
zasłona prawdziwej natury, ale dobre traktowanie i zwykła ludzka
życzliwość powinna być podstawą w służbie zdrowia.
Cud...
...Mama była 2 razy
poddana Cyber Knife na płuca, stosowaliśmy terapię i cały czas
dostawała zastrzyki. Udało się po 1,5 roku. Od tego czasu mama
jest zdrowa, nadal profilaktycznie stosuje amigdalinę, jest pod
opieką poradni onkologicznej, dzięki Bogu jest zdrowa. Boimy się,
że ten koszmar może powrócić, a z drugiej strony dziękujemy za 4
lata mamy wśród nas. Warto było, bo mama przez cały ten okres
pomimo diety, nie schudła, normalnie funkcjonowała, ruszała się,
widziała jak dorasta najmłodszy wnuczek, mieszkała z nami. Obecnie
tylko pomieszkuje, a w czerwcu przenosi się do siebie. W stu
procentach nie wiem co zadziałało, za to wiem, że przez ten czas
umierali znajomi z poradni onkologicznej i otoczenia i nawet w
słabszym stadium choroby aniżeli mama. Wierzę, że Amigdalina
(Wit B17) i cała terapia, wsparcie rodziny, modlitwy i może Cyber
Knife dopomógł ale przede wszystkim wola życia mamy. Leczenie
pochłonęło wszystkie nasze oszczędności i bieżące zarobki,
gdyż leczenie trwało bardzo długo, koszt terapii można porównać
do dobrej klasy nowego samochodu lub domu. Jak na razie nie udało
nam się zmienić naszego wysłużonego auta, ale to nie ma
znaczenia, mama żyje i to jest najważniejsze. Wspólnie z mężem
zawsze uważaliśmy, że pieniądze rzecz nabyta, raz są, raz ich
nie ma, ale najważniejszy jest człowiek. Nie namawiam nikogo do
stosowania terapii metabolicznej i rezygnacji z leczenia
konwencjonalnego. Chciałam jedynie podzielić się z Wami moimi
przeżyciami i pokazać tym, którzy cierpią, że szansa istnieje na
cud, a nadzieja umiera ostatnia. Ja po prostu nie potrafię przejść
obojętnie wiedząc, że ktoś choruje. Klientom wypisuję na
karteczkach wszystko co wiem o tych metodach, książki krążą
wśród znajomych i znalazły się osoby, które spróbowały
podobnych metod. Jeżeli ktoś z Was chciałby mnie zapytać o
konkrety, to postaram się udzielić wszystkich odpowiedzi.
Terapia
stosowana przez mamę:
Sokoterapia (8-10
szklanek dziennie, soku z granatu, marchewki z jabłkiem, zielonych
soków (min. z różnych sałat, selera naciowego, szpinaku, kapusty
czerwonej, papryki) z kiwi, pomidorów itp.
1 raz dziennie rano
-Kefir+1 łyżka otręb owsianych+1 łyżki siemienia lnianego+2
łyżki Olej Lniany Budwigowy+koperek.
2-3 razy dziennie lewatywy
z wody i kawy.
Złoto i Srebro
Koloidalne (inhalacje + w postaci płynnej przed posiłkami).
Pestki gorzkiej moreli
(naturalna amigdalina) mama zaczynała od 3 do 20 dziennie. Uwaga,
te pestki powodują zawroty głowy, organizm musi się
przystosować!!!
Pozostałe:
Zastrzyki Amigdaliny (B17)
Tabletki Amigdaliny
Witamina C
Witamina B15
Witamina PP
Witamina A+E (emulsja)
Witamina E (kapsułki)
Enzymy trawienne
AHCC
Koenzym Q10
Jęczmień zielony
Selen
Multiwitamina
L-Lizyna
L-Prolina
Chrząstka Rekina
Angio Protect
Sak Ems Factitum
Minerały Schindeles
Witamina D3
Złoto i Srebro Koloidalne
Stosowaliśmy oryginały,
żadnych zamienników!
Przyprawy: kurkuma, pieprz
Cayenne, czosnek
Ścisła dieta, bez cukru
i soli, pieczywa i mięsa przez pierwsze 3 tygodnie. Później tylko
kurczak z naturalnej hodowli (od znajomych), tłuste ryby, gęsina,
chleb orkiszowy.
jestes wielka...pozdrowienia dla mamy...
OdpowiedzUsuńNie taka wielka...Mam 158 cm wzrostu.Dziękuję za te słowa i pozdrowieni dla mamy. Ja również pozdrawiam cieplutko..
UsuńSzczerze podziwiam i życzę dobrego zdrowia całej Waszej rodzinie :-)
OdpowiedzUsuńMagda
Dziękuję i pozdrawiam ....
OdpowiedzUsuńMoja mama również ma nieoperacyjny nowotwór. Jest źle, ale muszę spróbować wszystkiego, dlatego bardzo proszę Panią o pomoc. Czy mogłaby Pani podać mi jakieś namiary na lekarza, ktory pomógł Wam z Amigdalną. Sama nie damchyba rady tego przeprowadzić. Mój mail to aagnees@poczta.onet.pl. Będe ogromnie wdzięczna za kontakt. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń