sobota, 7 maja 2016

Rak to nie wyrok!!!

Niekonwencjonalne Metody Leczenia Nowotworów...
                 Historia mojej mamy...

Długo biłam się z myślami czy opisać historie walki z nowotworem mojej mamy.

 W końcu doszłam do wniosku, że blog ma coraz więcej czytelników, a więc istnieje szansa, że moje słowa dotrą do odpowiednich oczu i w jakiś sposób pomogą osobie chorej lub jej rodzinie.
 Diagnoza... 
Mama zachorowała 4 lata temu, dostała krwotoku w pracy, poszła do lekarza. Wyrok brzmiał „Nowotwór Szyjki macicy, stadium nieoperacyjne”. Mama uwierzyła lekarzom, że będzie leczona. Były dobre rokowania, przygotowywała się do przyjęcia na oddział onkologiczny, terminy, badania, wyniki... Upłynęło 4,5 miesiąca, obiecali pełne leczenie 28 lamp, radioterapia. Tydzień przed wyznaczonym terminem, zadzwoniła do mnie pani doktor z informacją, że mama nie kwalifikuje się do pełnego leczenia, gdyż kolejne badanie (PET) wykazało przerzuty do węzłów chłonnych miednicy i do płuc. Zaproponowała 5 lamp, tylko na szyjkę macicy i leczenie paliatywne. To było jak wyrok. Płakałam w pracy, przecież to tak jak naturalna eutanazja, tylko bez zastrzyku... Myślałam jak powiedzieć mamie, że odebrano jej nadzieję. Naprzeciw mnie siedziała klientka. Może to nie było profesjonale, ale łzy leciały mi strumieniami, nie zważałam na to i to był cud... Ta klientka, powiedziała abym się nie martwiła, że ona również chorowała z tym, że bez przerzutów i kuzynka pielęgniarka, sprowadzała dla niej Amigdalinę (B17) z Meksyku.

 Nadzieja umiera ostatnia...
Tonący brzytwy się chwyta, ja chwyciłabym się wszystkiego, by uratować moją rodzicielkę. Zaczęłam przeglądać internet, natrafiłam na mnóstwo artykułów, książek dotyczących terapii metabolicznej, terapii Gersona i wiele podobnych. Zamówiłam książki. Kolejny krok to rozmowa z moim mężem... Czasem myślę, że czytamy sobie w myślach... Oczywiście bez dwóch zdań, wspierał mnie. Po przeczytaniu wszystkiego, znalazłam człowieka, który sprowadzał Amigdalinę, trochę bałam się stosować ją na własną rękę, (a musicie wiedzieć, iż żaden lekarz oficjalnie nie przyzna się do pomocy przy stosowaniu metod niekonwencjonalnych) zapytałam czy zna jakiegoś lekarza, który mógłby nam pomóc, znał, podał numer). Po rozmowie i zgodzie mamy, udałam się z mężem na spotkanie z doktorem, spotkaliśmy się w przytulnym zajeździe. Za wskazówki wziął 200zł., to niewiele za to co dla nas uczynił. Po przeczytaniu dokumentacji medycznej od razu powiedział, że mamy rokowania są bardzo kiepskie, a szanse na pełne wyzdrowienie znikome. Byłam przygotowana, zadawałam odpowiednie pytania, mąż zapisywał całą terapię w zeszycie. Od razu wiedzieliśmy, że terapia jest bardzo droga, obowiązuje zasada wszystko albo nic. Jeżeli istniał chociaż cień szansy na uratowanie życia mojej mamy, to warto było podjąć walkę. Bałam się tak jak nigdy przedtem, bałam się, że zabraknie środków na leczenie (moja mama otrzymywała najniższą krajową, a potem tylko 600zł., byliśmy zdani tylko na siebie) że, nie podołamy. Najgorsze co może być dla chorego to utrata nadziei, mama powiedziała kiedyś słowa, które pamiętam do dzisiaj „Człowiek chory, byłby w stanie zjeść reklamówkę byle tylko przeżyć”. Więc jak własna córka mogłaby postawić na niej krzyżyk? Patrzeć spokojnie jak umiera... Nie mogłam spać, cierpiałam na silne bóle żołądka, płakałam. Andrzej mnie wspierał, tulił, pocieszał, sam stracił ojca, który również chorował na raka, a nie chciał podjąć się leczenia. Przy mamie udawałam silną, mówiłam jej damy radę, opowiadałam historie wyleczonych osób, oj jaką ja byłam dobrą aktorką. A ciągle towarzyszył mi strach, że to wszystko na nic. W życiu stoczyłam wiele walk, ta była najtrudniejsza. Wszystko zostało ustalone, mamę zabraliśmy do siebie, zamówiliśmy wszystkie leki, inhalator, przyrząd do lewatywy, maszynkę do soków, mnóstwo warzyw, owoców. Mama wróciła z szpitala, gdzie spędziła 5 dni (radioterapia szyjki macicy) i zaczęliśmy terapię przed Świętami Bożego Narodzenia. Z obawy, że to ostatnie wspólne święta zjechała się znaczna część rodziny. To był koszmar, mama już przechodziła początek terapii. Po wyjeździe rodziny ruszyła cała machina. Hydrokolonoterapia, później lewatywy 3 razy dziennie (z wody i kawy parzonej przygotowałam mamie, dzięki odpowiedniemu przyrządzie, mama w spokoju mogła robić je sobie sama), sokoterapia 8-10 soków dziennie, odpowiednia dieta przez pierwsze 3 tygodnie bezmięsna, zero cukru i soli, zresztą masę zakazów... Cała lista tabletek podawana kilka razy dziennie, 2 zastrzyki dziennie Amigdaliny, podawane domięśniowo (tym zajmował się Andrzej, miał doświadczenie, dawał zastrzyki babci i tacie, a pierwszy zastrzyk podał nasz doktorek) inhalację i ruch. Ja byłam jak straszna szefowa, kontrolowałam, dawkowałam leki, sprawdzałam i zmuszałam mamę do wypicia kolejnego soku, zrobienia kolejnej lewatywy, wyjścia z domu, wyjazdu. Nie oszczędzałam jej. Raz złapałam ją jak próbowała zjeść chleb ze smalcem... Może to straszne, ale weszłam jej na ambicję, powiedziałam, że kończymy terapię i oddamy leki tym co naprawdę chcą żyć i zapytałam czy zdaję sobie sprawę, że terapia kosztuje miesięcznie więcej niż nasze dochody razem wzięte, mało tego zadzwoniłam do siostry, by jej nagadała, do cioci, która codziennie rozmawiała z mamą przez telefon i tak podtrzymywała ją na duchu. Wiem, to było okropne, ale zadziałało, ciocia zadzwoniła, siostra i mamie zrobiło się głupio. Od tego momentu, już bardziej się starała. Po miesiącu, pierwsze badania, sukces guz z szyjki macicy znikł w płucach się zmniejszył (było 5 małych guzków) i węzłach chłonnych również. Uwierzyliśmy... Dostaliśmy promyczek nadziei.


 Krok do tyłu...
Pani doktor zaproponowała chemię, ja byłam przeciwna, ale mama chciała, więc to była jej decyzja. Po pierwsze zepsuła się krew, po drugie dostała wstrząsu w trakcie podawania, dostała tylko 3 razy. Później karmiliśmy mamę wątróbką, poiliśmy czerwonym winem. Nasz doktorek mówił, by tylko nie dopuścić do transfuzji krwi, by rak nie odżył, nie dopuściliśmy. Chemia zepsuła wszystko! Przede wszystkim nastąpiła progresja, guzki w płucach się powiększyły (w trakcie stosowania Chemii, nie mogliśmy podawać naszej terapii). W końcu mama pozwoliła się przekonać, że chemia to całe zło i stosowaliśmy terapię nadal, robiliśmy prywatnie badania TK i inne, bo wszystko nie przysługiwało mamie. Kolejne kilka miesięcy terapii, bez leczenia onkologicznego skutkowało sukcesem, guz w szyjce macicy się nie pojawił, w węzłach chłonnych miednicy została maleńka kropeczka i jeden niewielki guzek w płucach. To był nasz mały sukces, światełko w tunelu. Przed wyznaczoną wizytą w poradni onkologicznej zrobiliśmy mamie prywatnie TK w Krakowie. Na wszelki wypadek wzięłam wyniki badania ze sobą. Pani doktor zbadała mamę i oznajmiła nam pełna uśmiechu, że jest bardzo dobrze, że została mała kropeczka w płucach z którą sobie bez problemu poradzimy, zgodziła się, że chemia dla mamy jest już niewskazana i cud, zaproponowała nam Cyber Knife. Nagle mama nadawała się do normalnego leczenia. Trochę zrobiło się łyso lekarce, gdy wyciągnęłam z torebki płytę z badaniem i udowodniłam, że się myli, że w węzłach chłonnych, też jeszcze coś zostało. Była zła jak osa, okrzyczała mnie, że powinnam uprzedzić ją przed badaniem... A ja to zrobiłam celowo... Chciałam poznać jej wersję.

Lekarka z piekła rodem...
Możecie wierzyć lub nie, ale dopóki nie miałam styczności z onkologią, to wydawało mi się, że pacjentów z tak śmiertelną chorobą traktuje się z delikatnością. Niestety w teorii, niekoniecznie w praktyce. Najgorsze są te kolejki i całodzienne czekanie, wiadomo lekarze na to nie mają wpływu. Pani doktor od początku była nieuprzejma, jak zapytałam ją na oddziale jak tam leczenie, stała naprzeciw mnie i bawiła się telefonem, zapytała co od niej chcę, bo ją tam nie ma. Powiedziałam jak to, przecież stoi pani naprzeciw mnie. Wtedy zrozumiałam, że o pacjenta onkologicznego musi walczyć rodzina. To było jeszcze przed super wynikami. Po płytce, gdy zobaczyła, że musi się z nami liczyć i dobrych wynikach, okazało się, że potrafi się uśmiechać, była bardzo uprzejma, od ordynatora zbierała gratulacje. Jak jej mówiłam, że ten cud to nie tylko jej zasługa, ale też nasza terapia, mówiła, że ją to nic nie obchodzi, ona nie chce nic o tym słyszeć. Nieraz zastanawiałam się skąd u niej taki brak empatii, (bo podobno jest dobrą lekarką) czy spowodowało to, że za dużo straciła pacjentów i dlatego do tych paliatywnych się nie przywiązuje czy opryskliwość to tylko zasłona prawdziwej natury, ale dobre traktowanie i zwykła ludzka życzliwość powinna być podstawą w służbie zdrowia.


Cud...
...Mama była 2 razy poddana Cyber Knife na płuca, stosowaliśmy terapię i cały czas dostawała zastrzyki. Udało się po 1,5 roku. Od tego czasu mama jest zdrowa, nadal profilaktycznie stosuje amigdalinę, jest pod opieką poradni onkologicznej, dzięki Bogu jest zdrowa. Boimy się, że ten koszmar może powrócić, a z drugiej strony dziękujemy za 4 lata mamy wśród nas. Warto było, bo mama przez cały ten okres pomimo diety, nie schudła, normalnie funkcjonowała, ruszała się, widziała jak dorasta najmłodszy wnuczek, mieszkała z nami. Obecnie tylko pomieszkuje, a w czerwcu przenosi się do siebie. W stu procentach nie wiem co zadziałało, za to wiem, że przez ten czas umierali znajomi z poradni onkologicznej i otoczenia i nawet w słabszym stadium choroby aniżeli mama. Wierzę, że Amigdalina (Wit B17) i cała terapia, wsparcie rodziny, modlitwy i może Cyber Knife dopomógł ale przede wszystkim wola życia mamy. Leczenie pochłonęło wszystkie nasze oszczędności i bieżące zarobki, gdyż leczenie trwało bardzo długo, koszt terapii można porównać do dobrej klasy nowego samochodu lub domu. Jak na razie nie udało nam się zmienić naszego wysłużonego auta, ale to nie ma znaczenia, mama żyje i to jest najważniejsze. Wspólnie z mężem zawsze uważaliśmy, że pieniądze rzecz nabyta, raz są, raz ich nie ma, ale najważniejszy jest człowiek. Nie namawiam nikogo do stosowania terapii metabolicznej i rezygnacji z leczenia konwencjonalnego. Chciałam jedynie podzielić się z Wami moimi przeżyciami i pokazać tym, którzy cierpią, że szansa istnieje na cud, a nadzieja umiera ostatnia. Ja po prostu nie potrafię przejść obojętnie wiedząc, że ktoś choruje. Klientom wypisuję na karteczkach wszystko co wiem o tych metodach, książki krążą wśród znajomych i znalazły się osoby, które spróbowały podobnych metod. Jeżeli ktoś z Was chciałby mnie zapytać o konkrety, to postaram się udzielić wszystkich odpowiedzi.

 Terapia stosowana przez mamę:

Sokoterapia (8-10 szklanek dziennie, soku z granatu, marchewki z jabłkiem, zielonych soków (min. z różnych sałat, selera naciowego, szpinaku, kapusty czerwonej, papryki) z kiwi, pomidorów itp.

1 raz dziennie rano -Kefir+1 łyżka otręb owsianych+1 łyżki siemienia lnianego+2 łyżki Olej Lniany Budwigowy+koperek.

2-3 razy dziennie lewatywy z wody i kawy.
Złoto i Srebro Koloidalne (inhalacje + w postaci płynnej przed posiłkami).

Pestki gorzkiej moreli (naturalna amigdalina) mama zaczynała od 3 do 20 dziennie. Uwaga, te pestki powodują zawroty głowy, organizm musi się przystosować!!!

Pozostałe:
Zastrzyki Amigdaliny (B17)
Tabletki Amigdaliny
Witamina C
Witamina B15
Witamina PP
Witamina A+E (emulsja)
Witamina E (kapsułki)
Enzymy trawienne
AHCC
Koenzym Q10
Jęczmień zielony
Selen
Multiwitamina
L-Lizyna
L-Prolina
Chrząstka Rekina
Angio Protect
Sak Ems Factitum
Minerały Schindeles
Witamina D3
Złoto i Srebro Koloidalne

Stosowaliśmy oryginały, żadnych zamienników!

Przyprawy: kurkuma, pieprz Cayenne, czosnek
Ścisła dieta, bez cukru i soli, pieczywa i mięsa przez pierwsze 3 tygodnie. Później tylko kurczak z naturalnej hodowli (od znajomych), tłuste ryby, gęsina, chleb orkiszowy.


5 komentarzy:

  1. jestes wielka...pozdrowienia dla mamy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie taka wielka...Mam 158 cm wzrostu.Dziękuję za te słowa i pozdrowieni dla mamy. Ja również pozdrawiam cieplutko..

      Usuń
  2. Szczerze podziwiam i życzę dobrego zdrowia całej Waszej rodzinie :-)
    Magda

    OdpowiedzUsuń
  3. Moja mama również ma nieoperacyjny nowotwór. Jest źle, ale muszę spróbować wszystkiego, dlatego bardzo proszę Panią o pomoc. Czy mogłaby Pani podać mi jakieś namiary na lekarza, ktory pomógł Wam z Amigdalną. Sama nie damchyba rady tego przeprowadzić. Mój mail to aagnees@poczta.onet.pl. Będe ogromnie wdzięczna za kontakt. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń